środa, 26 października 2016

Kaktus i Fotel.



Człowiek powinien chadzać na spotkania o charakterze kulturalnym. Nawet niekoniecznie w celu cudzysłowowego odchamienia, bo w teorii to właśnie jego studia powinny tą kultura emanować. Niekoniecznie przez całe życie, ale jak najdłużej, być wirusem tej nawracającej choroby, jaką jest umiłowanie do penetrowania dorobku kulturowego. Powód, o którym tu mowa, to próba bezbolesnego zdystansowania się do życia codziennego. Zdzisław Beksiński kondycję ludzką opisywał synowi w sposób następujący: jak to człowiek płynie łódką w kierunku wodospadu, który ją i jego pochłonie, a w łódce jest do wyboru kaktus i fotel. Czy ma sens (...) by w oczekiwaniu na nieuchronny koniec siedzieć przez cały czas na kaktusie zamiast na fotelu? 


I ja osobiście od początku roku akademickiego z każdym dniem staram się robić krok od kaktusa do fotela. Niewielki, ale krok. Może raczej posunięcie... Jednak jak dobrze wiemy bywają takie momenty kiedy kaktus doskakuje wprzód, a fotel odjeżdża ze ślizgiem bobsleisty w tył. 


Tak było i dwa dni temu. Po poniedziałkowym powrocie z centrum do domu w rekordowym czasie czterdziestu pięciu minut, musiał nastać zakorkowany wtorek. Już dwa kilometry od mojej domu. poruszał się sznur smutnych samochodów. Potem już było tylko gorzej. Od piętrzących się problemów, przez złorzeczące spojrzenia ludzi, konflikty na wschodzie, bieda i kłopoty żołądkowe, oklapnięta fryzura i mecząca rozmowa z ankieterem banku PKO. W końcu przyszedł ten moment, kiedy zapadła decyzja o pójściu na “facebookowe” wydarzenie “Wieczór autorski: prof. Bralczyk, Markowski i Miodek”. Około dziewiętnastej, nieprzekonana, docieram na wyznaczone miejsce, staję wśród tłumu i czekam. Klamka zapadła.


Na całe szczęście istnieje na tym świecie sprawiedliwość, a panowie zdecydowanie nie zawiedli. Przez ponad godzinę otwierali przed nami barwny świat słów i wiedzieli, że to było dobre. Momentami zabawni, inspirujący, momentami kontrowersyjni. bo tacy postępowi, gotowi do konfrontacji opinii na temat zasadności pojęć, jak "mizianie" oraz "lajk", nakreślali swoją wizję języka polskiego. Tolerancyjną i z przymrużeniem oka. Także, oczywiście, sprzedali mi tę książkę, co ją niby mimochodem promowali… Zachwycona wróciłam do domu. 


Dziewiąta rano, korek już na moim podjeździe, a ja wygodnie wegetuję w Fotelu mojego samochodu. Jak pięknie… (Fantazja pisana we wtorek wieczorem)



[EDIT] Dziewiąta zero siedem. Stoję na stacji Warszawa Choszczówka, przez głośnik nadają informację, że pociąg opóźni się siedemdziesiąt minut. Wsiadam na mojego kaktusa i odpycham się krzesłem w stronę wodospadu.

niedziela, 18 września 2016

Sztuka jeżdżenia

Polskie drogi są tematem na długie, zarówno fascynujące, jak i kontrowersyjne dyskusje. Choć powyższe zdanie brzmi niczym slogan ironicznej kampanii społecznej, złośliwej diagnozy laika, to trafia w punkt. Jakość asfaltu to jedno. Na Białołęce w niektórych miejscach jego brak, zdaniem urzędników, kończy niewygodne dywagacje. Nawierzchnia gruntowa jest w końcu niewidzialna, nawet jeśli bliżej jej do krajobrazu księżycowego. To, co na drogach jest o niebo ciekawsze nijak ma się do stanu nawierzchni dróg.

To jej niepowtarzalni użytkownicy.

Lawirując ostatnio pomiędzy autami na jednym z odcinków Wisłostrady, zapadła mi w pamięć jedna z imponujących informacji. Rocznie Polacy powodują około 400 tys. wypadków na drogach z czego ⅕ ma miejsce poza granicami naszego kraju. Świadczy przede wszystkim  o kompletnym braku przygotowania zagranicznych kierowców na międzynarodowe transfery polskiej husarii. A ta, złożona z niedoścignionych passatów, golfów, skod fabii i matizów, jeńców nie bierze. Z jednej strony to niczym nieskrępowana prędkość jest mocną stroną zmotoryzowanych Polaków. I to bezsprzecznie Niemcy, na czele z Angelą Merkel, nie ograniczając prędkości na autostradzie, sami biorą odpowiedzialność za rozbuchane silniki swoich wschodnich sąsiadów. Z drugiej, jest jeszcze Slav Brawura. Dynamika i zwinność ruchu. Ich kwintesencja to w końcu słowiański przykuc - najbardziej charakterna, i tym bardziej temperamentna poza kontynentu europejskiego. Skoro najlepiej kucać, kiedy jest nas kilku, start ze świateł też powinien być wspólny, nieco przyczajony i z przytupem. Prędkość reakcji równa się prędkości światła. A nawet dwóch - jeśli start to tylko z żółtego na zielone, bo inaczej dogonią nas ci inni, którzy gonią nas zawsze. Możecie wierzyć lub nie, ale jazda w Polsce to nieustający wyścig. Wyścig demokratyczny, w którym wygrywa każdy, o ile jedzie szybko i dynamicznie, wykorzystując każdy centymetr drogi. Żadnych odstępów! Jednak czy to wystarczy? Manicheistyczna natura świata rozdziela role prawych i sprawiedliwych, służących nieujarzmionej wolności i tych, którzy pod przykrywką autorytarnych idei odgórnego porządku kodeksu drogowego ingerują we wszystko, co dobre i suwerenne. Ścierające się siły kierowców i  złej strony mocy - drogówki. Bo polskie drogi to taki antywestern, gdzie szeryf strzela bez ostrzeżenia, z krzaków, za rewelacyjnie wyprofilowanym zakrętem. Z tego morał, że nie należy mu ufać i wtedy, kiedy na drodze znajdziemy jego niewinne gadżety - fotoradary. Haczyk musi być i dopuszczalne 50km/h to tak naprawdę 30, więc zwolnijmy, dla niepoznaki zróbmy korek, upozorujmy wrażenie wypadku i za fotoradarem wszyscy razem wystrzelmy 120.

Sztuka to nie jechać ekonomicznie i płynnie z uwzględnieniem znaków. Sztuka to zrobić tira, ciężarówkę, vana, punto i to na trzeciego pod górkę w zamglonej styczniowej nocnej gołoledzi.

Skoro już o gołoledzi mowa, należy pamiętać, że szeryf i kierowcy mają swojego sprzymierzeńca - poczciwych drogowców. Dopóki odziani są w pomarańczowe odblaskowe kamizelki, za sterami pługów śnieżnych czy łopat, dopóty nie znają podziałów panujących w naszym Easternie. Mają jeden, bolesny mankament - kompletny brak refleksu. Rokrocznie w na przełomie listopada i grudnia radio, telewizja i prasa zawiedzione oznajmiają: zima zaskoczyła drogowców, na drogach panuje wtedy smutek i 30 km/h. Jednak i zima ostatnimi czasy niedomaga, bo jakie czasy, taka młodzież i taka pogoda. Zmotoryzowana Polska łapie się za głowę - opony zmienione, łańcuchy kupione, a śniegu brak. I choć chłodno na dworze, to niebezpiecznie reaktywuje się inna grupa drogowej piramidy społecznej - rowerzyści.

Kasta wspierana przez państwo, wypierana przez resztę. Momentami wydaje się, że nawet bezstronna komunikacja miejska żywi podejrzanie negatywne emocje, jeśli chodzi o uprzywilejowane jednoślady napędzane siłą mięśni. Być może gdyby wspomniane mięśnie ochoczo wspierała intelekt wraz z mocą znajomości znaków i szacunku wobec kodeksu drogowego, to na drogach panowałaby braterska przyjaźń. Na chwilę obecną relacje, dopóki panuje spokój, przypominają bardziej chłodną dyplomację. Szczególnie na trasach nieco szybszego ruchu, jak Wisłostrada. Rowerzyści pedałują po trasach i chodnikach, zmagając się tym razem z pieszymi. Większe auta i ich większe silniki spychają mniejsze z honorowego, lewego pasa powołując się na prawa natury. Inni bykiem patrzą na zdezorientowane samochody spoza mazowieckiego, a wszyscy frustrację wyładowują na losowych bryczkach, furmankach i traktorach. Stanowią one lokalny folklor, ale pozostają daleko w tyle za wymaganą prędkością.

Poza wszelkimi wymogami znajdują się oczywiście młodzi kierowcy w “elkach” i taksówkarze. O ile tych pierwszych spotkać można w okolicach ośrodka WORD, również przyczyniają się do wzrostu agresji drogowej, to jednak istnieje nadzieja, że wyjdą na prawidłowo zmotoryzowanych Słowian. Znaczna większość tych drugich jest do znalezienia w każdym zakątku miasta, i do tego niereformowalna. Nieliczne wyjątki sympatycznych i rozumnych tylko potwierdzają regułę.

I można by było tak bez końca truć, jak mawia moja babcia, na tych, co tak źle jeżdżą, co za szybko, za wolno, do tyłu, do przodu, bez świateł i z listkami. Gdyby nie Ci wszyscy antybohaterowie polskich dróg, to nikt z was nie doceniłby przyjemności z jazdy o drugiej w nocy, po pustych ulicach, z zamaskowaną policją w czarnym Oplu Insignia w tle…







wtorek, 14 czerwca 2016

BESOS

środa, 30 marca 2016

GRanica

To cudowne uczucie podczas przerwy świątecznej, kiedy pijąc lampkę wina siedzisz z najdroższą przyjaciółką na werandzie jej domu przy światłach artystycznych lampionów, a jej rozkoszny kot wiję się na twoich kolanach i wtem ona oznajmia Ci, że od wielu dni winna była oddać Ci pożyczoną niegdyś książkę. Prostujesz się z zaciekawieniem, a z tyłu głowy pojawia się tysiące tytułów, które tak bardzo kochałaś a zgubiłaś lub kochałaś, a nigdy nie miałaś na własność lub w końcu kochałaś, a nigdy nie przeczytałaś, w sumie to ich istnieniu wiesz z miernego artykułu na Wikipedii przeczytanego po portugalsku ergo nie do końca zrozumiałego. Wymarzona pozycja obita w szlachetną skórę. Wewnątrz ozdobiona ilustracjami spod ręki zakonnego artysty, dostojna i pachnąca kadzidłem, czysta mistyka. I ona wraca rozradowana, lekki wiosenny wietrzyk delikatnie was owiewa i już chcesz dostać swój Święty Grall, utulić go i porwać, gdy …

Książka okazuje się Granicą Nałkowskiej wydawnictwa GREG, nie ma w niej grama obrazka, okładka się sypie, a jedyne czym pachnie to licealnym drugim śniadaniem. Tak naprawdę to siedzicie na jej łóżku, które w sumie jest wolnostojącym materacem. Wino wietrzeje, ona pije je z kubka po herbacie, ty z gwinta. Rozkoszny kot przypomina raczej złośliwego rysia, a święta znowu były za krótkie.


I wtedy przypominasz sobie, że na regale w twoim pokoju leży pięknie wydana, oczywiście pożyczona “Sztuka cenniejsza niż złoto” Białostockiego i satysfakcja erudyty (a tak naprawdę twojego wewnętrzny zbieracza) wraca i nastrój razem z nią..

piątek, 1 stycznia 2016

2016

Jeśli istnieje jakaś prosta metoda zbliżenia się do fantomowego uczucia powolnego umierania w całkiem realnych mękach, to jest to kac. I nie chodzi tutaj o żadne użalanie się nad człowiekiem, który prawdopodobnie z własnej nieprzymuszonej woli wypił kilka lampek wina, tuzin toastów z wódki, potem ponownie zakręcił się w okolicy jakiegoś rieslinga, aby w okolicy północy wlać w siebie pół butelki prosecco i finiszować, gdzieś pod choinką z aromatyczną gorzką żołądkową i sałatką. Nawet jeśli nazwiemy to chorobą, zatruciem, poziom niemocy pozostaje nadal taki sam. 

Nie bolą nas już brudne włosy, ani to trochę odrzucające bagno z mascary na naszych oczach, nie żenuje nas poza a la Quasimodo, w której przemieszczamy się od pokoju do pokoju w poszukiwania jakiegoś świętego Graala pełnego wody lub elektrolitów. 

Nie krępuje nas nawet to jeśli nie możemy się ruszać w ogóle. Wiele rzeczy staje się kompletnie nieistotnych i gdyby nie zasysające uczucie w przełyku, moralniak, samoocena na poziomie Rowu Mariańskiego, to kac byłby zagładą jeśli nie dla gatunku ludzkiego, to na pewno dla poczucia estetyki.

Nie życzę, ani sobie, ani Wam aby cały kolejny rok wyglądał i trwał tak długo jak ten poranek, południe, popołudnie i wieczór, ale mam nadzieję, że wszyscy zaznamy nieco pijackiego dystansu do tego, nas czeka. Nihilistycznego 2016 <3

czwartek, 10 grudnia 2015

Koktajle

(Po n-tym kieliszku wina wątpliwej jakości spłynęło na nie niepowstrzymane umiłowanie mądrości)

Nasze pokolenie podchodzi do urządzeń elektronicznych z troską i empatią, czego brakuje pokoleniu naszych rodziców i dziadków. Traktujemy telefony komórkowe jak przedłużenie ręki, a określenie Personal Computer (PC) nabiera na znaczeniu, bo ten komputer naprawdę staje się bliski osobie właściciela..

Nonsens, ja tego nie czuję.

Ile razy serce mocniej zabije, kiedy smartfon upuszczony z łoskotem upada na twardą posadzkę, jak bardzo krwawi na widok zarysowanej szyby? Złość, która rozsadza nas kiedy zawieruszy się gdzieś w torebce i przerażająca perspektywa jego utraty...

Najwyżej przez wizję kosztów, nikt nie lubi psuć, a tym bardziej tracić tego, co cenne i użyteczne.

Jednak, prawdopodobnie wraz z  kosztami idzie przywiązanie. Nasi rodzice potocznie zwą to uzależnieniem na przykład od telefonu. Tylko, że uzależnieni nie jesteśmy od telefonu, ale raczej od funkcji jaką pełni w naszym życiu….

Mhm, weź mi polej.

Jasne. Przy pomocy takiego urządzenia zyskujemy cały wachlarz możliwości, od komunikowania się z bliskimi i znajomymi, przez bezustanny przepływowi informacji o świecie, aż po rozwój kompetencji takich jak pamięć czy spostrzegawczość. W sumie takie działania pomagają funkcjonować nam we współczesnym społeczeństwie, dzięki temu sprostujemy jego oczekiwaniom z większą łatwością niż np. przez telefon stacjonarny i lokalną kafejkę internetową. W skrócie telefon komórkowy staje się kolejnym organem poszerzającym nasze możliwości poznawcze. Każdy posmutniałby widząc jak choruje jego ręka, czując, że znacznie traci słuch i wzrok. A jako, że my dostęp do naszego nowego organu dostaliśmy w wieku dojrzewania, to nic dziwnego, że poziom zżycia znacznie różni się od tego naszych rodziców. Pozwólmy im tego nie rozumieć.

(Jedna ze stron dyskusji odchodzi, lecz ona toczy się dalej)

Taka relacja obfituje też w różne inne skutki. Ilekroć zmieniacie telefon to następuje proces przystosowywania się, zmiana nawyków, może zmiana nastawienia. To jak przeszczep. Nie dziwią też odwieczne konflikty zwolenników Samsunga i Apple’a, których podstawą nie byłoby nic innego jak swoisty rasizm lub tolerancja na podstawie biologicznych różnić. III wojna światowa nie rozegra się między Wschodem i Zachodem, ani Bliskim Wschodem i resztą świata, ale nagle ludzkość stanie w obliczu konfliktu dwóch korporacji. Najpierw pozbędą się całej konkurencji, skończy się Huwaiwei, Motorolla, LG, Nokia… To będzie prawdziwa rzeź szklanych ekranów. Najgorsze nadejdzie potem.. przegryzione ładowarki, zawirusowane oprogramowania, palone karty sim i podpalane obudowy. Koktajle Jobbsa wszędzie. No właśnie, koktajle.. Hmm.

(Kurtyna milczenia opada. Gdzieś w tle słychać jedynie ciche siorbanie.)

czwartek, 26 listopada 2015

Włosy

Ściełaś włosy? O matko! Jak to? Okrzyknęła bardzo kochana, ale bezpośrednia koleżanka. Choć przez moment ton jej głosu zabrzmiał niczym oskarżenie o wymordowanie stada zwierzątek, intencje wcale nie były złe. Zamanifestowały pewną relację. Między włosami, a ich posiadaczkami.

Tłum, w którym codziennie przedzieramy się na uniwersytet pełen jest długich włosów. Właściwie, gdzie nie spojrzeć atakują brązowe proste, falowane blond, tu ombre, tam ciemne, inne farbowane. Dziewczęta rzeczywiście są mocno przywiązane do tego, co od ostatnich kilkunastu lub dwudziestu lat wyrasta im na głowie.Zmiana wizji fryzury wywołuje nieprzyjemny stres, skonsternowany grymas lub ciche zakłopotanie.Przyznaję, że nie wiem, co znaczy takie zżycie. Mając siedem lat samodzielnie zmajstrowałam grzywkę, po komunii, jakby dla zamknięcia tematu białych sukienek i wianków, ścięłam też resztę. Inne hodowały piękne warkocze, choć oczywiście nie wszystkie. Offstreamowe krótkie boby zdarzały się dość regularnie, czasem w zestawie z okularami lub aparatem na zęby. Nadal nie umiem tych stylizacji zinterpretować, to było wczesne hipsterstwo czy nie..?

Rodzi się we mnie jedno pytanie, czemu tak się ich broni? Piękne i długie mogą być oczywiście podkreśleniem dziewczęcości, delikatności, a nawet niewinności. Cudnie kiedy tak powiewają na wietrze lub z gracją okalają porcelanową twarz. Mniej cudnie gdy przyjmują nieinwazyjną formę niesfornego, z czasem dość autonomiczngo koczka. Dziwi takie przywiązanie. Wątpię też żeby było hołdem dla utworu Włosy  Elektrycznych Gitar… To nie te czasy i raczej nie ta płeć.. Moda? A może bunt przeciw tej modzie.. Pewnie miałabym wątpliwości w przypadku takiej na obcinanie kończyn, ale chyba to wina mojej do bólu rozwiniętej pragmatyczności, no i faktu, że ręce jednak nie odrastają..

Pewnie do końca życia, ja i moja krótka  fryzura będziemy stały w pewnej opozycji do ideału kobiety. Gdzie jednak podziewa się konsekwencja orędowniczek długich włosów, że z taką zaciekłością nie bronią  również tych spoza głowy..