niedziela, 18 września 2016

Sztuka jeżdżenia

Polskie drogi są tematem na długie, zarówno fascynujące, jak i kontrowersyjne dyskusje. Choć powyższe zdanie brzmi niczym slogan ironicznej kampanii społecznej, złośliwej diagnozy laika, to trafia w punkt. Jakość asfaltu to jedno. Na Białołęce w niektórych miejscach jego brak, zdaniem urzędników, kończy niewygodne dywagacje. Nawierzchnia gruntowa jest w końcu niewidzialna, nawet jeśli bliżej jej do krajobrazu księżycowego. To, co na drogach jest o niebo ciekawsze nijak ma się do stanu nawierzchni dróg.

To jej niepowtarzalni użytkownicy.

Lawirując ostatnio pomiędzy autami na jednym z odcinków Wisłostrady, zapadła mi w pamięć jedna z imponujących informacji. Rocznie Polacy powodują około 400 tys. wypadków na drogach z czego ⅕ ma miejsce poza granicami naszego kraju. Świadczy przede wszystkim  o kompletnym braku przygotowania zagranicznych kierowców na międzynarodowe transfery polskiej husarii. A ta, złożona z niedoścignionych passatów, golfów, skod fabii i matizów, jeńców nie bierze. Z jednej strony to niczym nieskrępowana prędkość jest mocną stroną zmotoryzowanych Polaków. I to bezsprzecznie Niemcy, na czele z Angelą Merkel, nie ograniczając prędkości na autostradzie, sami biorą odpowiedzialność za rozbuchane silniki swoich wschodnich sąsiadów. Z drugiej, jest jeszcze Slav Brawura. Dynamika i zwinność ruchu. Ich kwintesencja to w końcu słowiański przykuc - najbardziej charakterna, i tym bardziej temperamentna poza kontynentu europejskiego. Skoro najlepiej kucać, kiedy jest nas kilku, start ze świateł też powinien być wspólny, nieco przyczajony i z przytupem. Prędkość reakcji równa się prędkości światła. A nawet dwóch - jeśli start to tylko z żółtego na zielone, bo inaczej dogonią nas ci inni, którzy gonią nas zawsze. Możecie wierzyć lub nie, ale jazda w Polsce to nieustający wyścig. Wyścig demokratyczny, w którym wygrywa każdy, o ile jedzie szybko i dynamicznie, wykorzystując każdy centymetr drogi. Żadnych odstępów! Jednak czy to wystarczy? Manicheistyczna natura świata rozdziela role prawych i sprawiedliwych, służących nieujarzmionej wolności i tych, którzy pod przykrywką autorytarnych idei odgórnego porządku kodeksu drogowego ingerują we wszystko, co dobre i suwerenne. Ścierające się siły kierowców i  złej strony mocy - drogówki. Bo polskie drogi to taki antywestern, gdzie szeryf strzela bez ostrzeżenia, z krzaków, za rewelacyjnie wyprofilowanym zakrętem. Z tego morał, że nie należy mu ufać i wtedy, kiedy na drodze znajdziemy jego niewinne gadżety - fotoradary. Haczyk musi być i dopuszczalne 50km/h to tak naprawdę 30, więc zwolnijmy, dla niepoznaki zróbmy korek, upozorujmy wrażenie wypadku i za fotoradarem wszyscy razem wystrzelmy 120.

Sztuka to nie jechać ekonomicznie i płynnie z uwzględnieniem znaków. Sztuka to zrobić tira, ciężarówkę, vana, punto i to na trzeciego pod górkę w zamglonej styczniowej nocnej gołoledzi.

Skoro już o gołoledzi mowa, należy pamiętać, że szeryf i kierowcy mają swojego sprzymierzeńca - poczciwych drogowców. Dopóki odziani są w pomarańczowe odblaskowe kamizelki, za sterami pługów śnieżnych czy łopat, dopóty nie znają podziałów panujących w naszym Easternie. Mają jeden, bolesny mankament - kompletny brak refleksu. Rokrocznie w na przełomie listopada i grudnia radio, telewizja i prasa zawiedzione oznajmiają: zima zaskoczyła drogowców, na drogach panuje wtedy smutek i 30 km/h. Jednak i zima ostatnimi czasy niedomaga, bo jakie czasy, taka młodzież i taka pogoda. Zmotoryzowana Polska łapie się za głowę - opony zmienione, łańcuchy kupione, a śniegu brak. I choć chłodno na dworze, to niebezpiecznie reaktywuje się inna grupa drogowej piramidy społecznej - rowerzyści.

Kasta wspierana przez państwo, wypierana przez resztę. Momentami wydaje się, że nawet bezstronna komunikacja miejska żywi podejrzanie negatywne emocje, jeśli chodzi o uprzywilejowane jednoślady napędzane siłą mięśni. Być może gdyby wspomniane mięśnie ochoczo wspierała intelekt wraz z mocą znajomości znaków i szacunku wobec kodeksu drogowego, to na drogach panowałaby braterska przyjaźń. Na chwilę obecną relacje, dopóki panuje spokój, przypominają bardziej chłodną dyplomację. Szczególnie na trasach nieco szybszego ruchu, jak Wisłostrada. Rowerzyści pedałują po trasach i chodnikach, zmagając się tym razem z pieszymi. Większe auta i ich większe silniki spychają mniejsze z honorowego, lewego pasa powołując się na prawa natury. Inni bykiem patrzą na zdezorientowane samochody spoza mazowieckiego, a wszyscy frustrację wyładowują na losowych bryczkach, furmankach i traktorach. Stanowią one lokalny folklor, ale pozostają daleko w tyle za wymaganą prędkością.

Poza wszelkimi wymogami znajdują się oczywiście młodzi kierowcy w “elkach” i taksówkarze. O ile tych pierwszych spotkać można w okolicach ośrodka WORD, również przyczyniają się do wzrostu agresji drogowej, to jednak istnieje nadzieja, że wyjdą na prawidłowo zmotoryzowanych Słowian. Znaczna większość tych drugich jest do znalezienia w każdym zakątku miasta, i do tego niereformowalna. Nieliczne wyjątki sympatycznych i rozumnych tylko potwierdzają regułę.

I można by było tak bez końca truć, jak mawia moja babcia, na tych, co tak źle jeżdżą, co za szybko, za wolno, do tyłu, do przodu, bez świateł i z listkami. Gdyby nie Ci wszyscy antybohaterowie polskich dróg, to nikt z was nie doceniłby przyjemności z jazdy o drugiej w nocy, po pustych ulicach, z zamaskowaną policją w czarnym Oplu Insignia w tle…