piątek, 24 kwietnia 2015

“Moje życie jest jak tydzień złożony z piątków 13-tego”

Codzienność tych ludzi to wieczna walka o prawo do komfortu, tysiące wyrzeczeń, dziesiątki tysięcy pogrzebanych planów, miliony minut spóźnień, stresu i frustracji. Jak można żyć w świecie, gdzie każdy kot jest czarny, cała sól rozsypana, a żaden miesiąc nie zawiera w sobie litery R -mazec, czewiec, siepień itd… Nawet nie zdajemy sobie sprawy jakie tragedie odbywają się w ich domach, domach bez progów, luster, z tuzinem kominów. Postanowili, że najwyższy czas wyjść z cienia i opowiedzieć światu swoje historie.

Z Magdaleną* Z. spotykamy się w małej kawiarni niedaleko jej domu. Wybór umotywowała faktem, że wnętrze lokalu wyłożone jest jedynie niemalowanym drewnem. Może pukać do woli. Pukanie to oczywiście forma zaklinania rzeczywistości, żadna przyjemność. Tłumaczy i uśmiecha się szeroko. W jej uzębieniu widać braki, to efekt kilku skutecznych potknięć w dzieciństwie, tłumaczy i dodaje, że wydarzyły się one tuż po wyrośnięciu pięknych zdrowych zębów stałych. Wtedy też postanowiła zostać dentystką i walczyć ze stomatologicznym nieszczęściem. Na co dzień nosi implanty, ale one również ulegają zniszczeniom, więc podjęła decyzje o wyborze ruchomych. Będąc człowiekiem obdarzonym tak niezwykłą koordynacją ruchową wprost przeciwnie proporcjonalną do zachowań otoczenia należy analizować każdą decyzję dokładnie, doliczając margines strat, to pewne. Rozmawiamy, więc o jej życiu zawodowym, czy nie boi się przejmować odpowiedzialności za życie obcych ludzi, a właściwie ich zębów, jak radzi sobie z mianem profesjonalistki. Magdalena ponownie się uśmiecha i stwierdza, że jej przypadek jest zdecydowanie egocentryczny i nie przenosi się na innych ludzi. Niektórzy mówią nawet, że mam dobrą aurę. Paradoksalnie czują się przy mnie bezpiecznie. Zawsze byłam wybierana jako pierwsza do składów “w zbijaku” . Niezależnie od tego, w którą stronę leciała piłka, obrywałam zawsze ja. Miało to też swoje dobre strony, nauczyłam się łapać, praktycznie wszystko i wszędzie. Było w tym wiele prawdy, w przeciągu piętnastu minut rozmowy moja rozmówczyni zdążyła upuścić i złapać telefon komórkowy, łyżeczkę do herbaty, czajnik, a nawet własnego zęba (tego nawet zdublowała, co przypominało do pewnego stopnia żąglerkę). Niezwykła kobieta, naprawdę niezłomna. W moim przypadku rezygnacja, mogłaby być równoznaczna ze śmiercią. Wiesz ile razy ktoś potyka się na Giewoncie i przeżywa?

Na tej samej ulicy, ale pod numerem 12/14 mieszka dobry znajomy Magdaleny, Andrzej. Z relacji mojej rozmówczyni wiem, że cierpi na dużo poważniejszy “przypadek”, groźny dla otoczenia. Matka od zawsze nazywała mnie Werter, nie wiem czy to było celowe, czy to zauroczenie w bohaterze dzieła Goethego przysporzyło mi tylu zmartwień. Opowiada mój kolejny gość, założyciel grupy wsparcia dla ludzi dotkniętych zespołem chronicznego pecha. Nikt nie zdiagnozował tego jako choroby, ani nawet przypadłości. Katar sienny budzi większe emocje, niż fakt, że nie możesz przebywać w towarzystwie czarnych kotów. Jednak największym zmartwieniem Wertera nie są pechowe zwierzęta, a skłonność zwracania ku sobie nieprzyjemnych sytuacji, takich jak np. kontrola biletów w komunikacji. Kanarzy sprawdzają go za każdym razem, kiedy wsiada do autobusu. Średnio od ośmiu do piętnastu dziennie. Wyłaniają się znikąd, to naprawdę uciążliwa przypadłość. Nie może też jeździć autem, jego droga do pracy składa się z siedmiu zakrętów w lewo, wszystkie to zjazdy z dróg podporządkowanych, które przecinają się z najbardziej zakorkowanymi ulicami w okolicy. Kiedyś odcinek 10 kilometrów pokonałem w czasie 3 godzin..  Odpowiadam mu z przekąsem, że po prostu pech. Werter przerywa i tłumaczy, że choć określają siebie mianem nosicieli Zespołu Chronicznego Pecha, to ostatni człon nazwy to słowo w jakimś stopniu zakazane. Uważają, że samodzielnie jest ono bardzo raniące i lekceważące w stosunku do całej sytuacji. Nie chcą by problem bagatelizowano i kojarzono z przesądami, wróżbami, talizmanami i ludową zabawą. Od początku założenia naszej grupy wsparcia, mamy określony cel, przekonać WHO, żeby uznała nasz przypadek za chorobę. Życie wielu ludzi mogłoby nabrać kompletnie innego charakteru. Nagle z ofiar losu, bylibyśmy ofiarami NFZu.


Rok 2015 choć dla nich kolejny 1313 to okres buntu i zmian. Nie chcemy tak dalej żyć! W swojej walce o lepszy byt są na razie osamotnieni. Staramy się szukać sojuszników. Ostatnio podpisaliśmy się pod petycją o zezwolenie na robienie i udostępnienie oleju z konopi. Staramy się też angażować w akcje WWF,AWF,PDF… Jak widać ratunku szukają wszędzie, gdzie to możliwe, a nam pozostaje tylko trzymać za nich kciuki..

poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Poświąteczny schopenhaueryzm.

Święta to podobno szczególny moment przeznaczony do refleksji nad życiem, istnieniem, duszą i masą innych uroków człowieczeństwa. Gdybyśmy byli trochę mniej dualistyczni, a bardziej jednolici wszystko rozgrywałoby się na poziomie potrzeb fizjologicznych: głodny? zjedz kanapkę. śpiący? idź śpij. A nie: głodny? zjedz kanapkę, ale w tym samym momencie odczuwaj niedobór wiedzy i pragnienie wolności, rozkładaj na części każdy element swojego marnego jestestwa by w końcu obrzydło ci wszystko razem z biedną kanapką. Właściwie to czym ona zawiniła?

Kalendarz liturgiczny de facto ustalając daty zachowywania szczególnej refleksji być może tworzony był także z myślą o odciążeniu dnia codziennego. Masz aż czterdzieści dni na poważne analizy i interpretacje własnej osoby, daruj sobie jednak w ten lany poniedziałek. Ciesz się dniem wolnym, oraz przyzwoleniem na lanie wody po podłodze w salonie. Co więcej, nie każdy piątek to Wielki Piątek ! Nikt nie sugeruje oczywiście, że kiedy nie ma świąt kościelnych, jesteśmy zwolnieni z myślenia. Ważne by raczej nie przekładać melancholii i zadumy na momenty przeznaczone do radości. Problem jednak rodzi się, kiedy już osiągasz apogeum radości. Umówmy się, że dzień Zmartwychwstania Pańskiego nie powoduje w większości religijnych spazmów i głębokich wewnętrznych przemian, ale za to kilku godzinna uczta już tak. Przede wszystkim spazmy z bólu brzucha, rewolucje, ale głównie żołądkowe. Nadmiar świąt Sprawia, że jakaś resztka człowieczeństwa budzi się i w bardzo nieudolny sposób rozpoczyna niecodzienny proces myślowy.
No bo co jeśli Jezus uważa farbowanie ugotowanych jajek za głupotę, a tym bardziej bawi go święcenie ich w kościele? Wcale mu się to nie podoba, ba, a jeśli ktoś błędnie odczytał sugestie i tak naprawdę symbolem odrodzenia jest cebula? To ją winniśmy malować, święcić i czcić? Cebule w majonezie, cebule faszerowane, żurek z cebulami. Co wtedy...

Poza pytaniami z zakresu wiedzy kulturoznawczej pojawiają się również inne przemyślenia, quasi filozoficzne. To uczucie kiedy po siedemdziesięciu dwóch godzinach nieustannego posiłku jedyne o czym marzysz to żywot pustelnika i konsumpcja korzonków lub zakon gdzieś daleko, w Tybecie, byle z dostępem do wifi. Siadasz więc na kanapie i po kolej tracisz zmysły, najpierw giną smaki jedzenia, potem jego zapachy, w końcu znika widok. Zamiera zdolność ruchu, mowy, myślenia. Pracują tylko jelita. Stan, który wtedy osiągasz jest bliski nirvany, od życia nie chcesz naprawdę nic. A Schopenhauer  kiśnie z zazdrości..