sobota, 27 września 2014

9.

Nie ma bardziej raniącej formy tekstu jak notka encyklopedyczna.


W swojej lakoniczności potrafi spłycić najwzlośniejsze tematy, zminimalizować największą wielkość, spłaszczyć najpełniejsze piękno  i sprofanować wszelkie sacrum.  Życie każdego człowieka ogranicza do nawiasu, czterech cyfr i myślnika. Wynalazła pierwiastki, napisał etiudę, zabił jedenaście milionów ludzi, a informacja, niezależnie od czynu jest zawsze zestawem orzeczenie+przydawka, opcjonalnie, jeśli miejsce pozwoli, +dopełnienie. A miejsce w encyklopedii, wprost proporcjonalnie do wydłużającego się czasu istnienia gatunku ludzkiego, maleje. Aż strach pomyśleć, co będzie za kilkaset lat, kiedy sławnych ludzi urodzi się i umrze jeszcze więcej, do tego okażą się być płodniejsi w dokonaniach, liczba dopełnień drastycznie wzrośnie, marginesy popękają, a grube karty ksiąg będą ciężkie od suchych faktów. Może stworzą komisję , która dokona selekcji, zdecyduje o kim warto pisać notki. W ten sposób ludzkość ostatecznie osiągnie kolejny stopień bestialstwa - eugenika post mortem. Pozbawią ich prawa do notki, a w dalszej perspektywie prawa do pamięci. Być może problem rozwiążą w sposób humanitarny, tworząc nowomowę encyklopedyczną, składającą się z symboli, pojedynczych liter i cyfr. Wtedy już zupełnie będziemy mogli pożegnać się z jakimikolwiek wartościami czy sentymentami. O osobowości bohatera, który żył i tworzył pięć lat temu, będziemy wiedzieć tyle, co o upodobaniach prapraprasłowiańskich władców.
Gdyby jednak chciano zadowolić miłośników detali, encyklopedie stałyby się wielkim spisem dziejów, składając się z niezliczonej ilości tomów. Przykładowo by odnaleźć najważniejsze informacje o Marii Skłodowskiej - Curie, trzeba by było przebić się przez stos niuansów - jej ulubiony kolor, zabawne anegdotki z liceum, pierwsze miłości, osiemnaste urodziny, życie studenckie, relacje bliskich, grupę krwi, rozmiar stopy, biustu, obwód talii…. I z encyklopedii zrobiłaby się gazeta plotkarska…..

Lakoniczne notki są jednak super.

niedziela, 7 września 2014

8.


Wszyscy znamy tragiczną historię Romea i Julii autorstwa WIELKIEGO Williama Shakespeare’a. Już pierwsze wersy dramatu objaśniają, że wesołe to to nie jest i należy się spodziewać mogił, grobów, śmierci, płaczu, lamentu i zadumy.  Jak wykorzystała ten wątek sztuka i popkultura dobrze wiemy (balet do muzyki Prokofiewa, film Baza Luhrmanna etc...), jednak mnie interesuje sytuacja, w której William nie uśmierca kochanków, a widownia Globe Theatre woli mniej tragiczne zakończenia i pożąda nieustannych happy end’ów.   Jak ten fakt wpłynąłby na międzypokoleniowy rozwój dzieła i co w akcie rozpasania wymyśliliby współcześni scenarzyści, pisarze i reżyserzy? Jak dalej potoczyłyby się losy kochanków?

Przy snuciu domysłów należy oczywiście założyć, że optymistyczne losy Romea i Julii przetrwałyby przez wieki na papierze, w pamięci i na ustach potomków Shakespeare’a, a nie przepadły wśród wielu podobnych romansideł.  Wątki miłości, konfliktu między rodzinami i intrygi są ponadczasowe, natomiast dobre amerykańskie zakończenie otwiera ogromne pole do popisu jeśli chodzi o rozwój fabuły. Prawdopodobnie zaczęłoby się od produkcji sequelu, dajmy na to prostego filmu obyczajowego, kontynuacji losów bezdomnych kochanków. Dużo tragizmu, smutku, ale też iskierka nadziei w postaci łączącej ich miłości. W roli Romea niezastąpiony Borys Szyc, natomiast Julię odegrałaby Natasza Urbańska, ot taka wypróbowana już para. Niezbędny byłby motyw pościgu lub tułaczki (fakultatywnie wzbogacony o konflikt wojenny lub zarazę  w tle). Dowolna manipulacja czasem dałaby twórcom o wiele więcej możliwości, od filmu kostiumowego przez musical, film przygodowy, western, film akcji, karate, a nawet sci-fi. Romeo i Julia 2:  Odyseja poślubna. Romeo i Julia 2: Seks w Weronie. Romeo i Julia 2: Roztańczona historia. Romeo i Julia 2: Zaciśnięte pięści Laurentego.

Alternatywą dla „drugiej części” dramatu mógłby być uwielbiany przez niektóre kobiety (ale  i mężczyzn również) tasiemiec. Wyobrażacie sobie ten niekończący się serial z tysiącem wątków, milionem postaci, a przede wszystkim miliardem odcinków? Nieśmiertelna szekspirowska miłość stałaby się rzeczywiście nieśmiertelna i przy okazji niezniszczalna, bo czy ktokolwiek kiedykolwiek słyszał o końcu jedynego słusznego serialu, jakim jest Moda na Sukces? Co więcej rozciągnięcie kolejnych losów kochanków w czasie pozwoliłoby na wykorzystanie niezliczonej ilości „Pomysłów na … fabułę każdego dnia”. Także reżyser dwa tygodnie przed wyjmowałby ze swojego DirectorBoxu saszetkę instant, dodawał trochę marnej aktorszczyzny, mieszał ze łzami, potem i świeżą krwią. Tak powstawałyby naprawdę wiarygodne scenariusze: Romeo chory na raka zdradza uzależnioną od operacji plastycznych Julię w gejowskim domu publicznym, w którym pracuje ich własny łysy syn zamieszany w światową aferę narkotykową, będącą w rzeczywistości przemytem bydła zarodowego z Włoch na Syberię. Życia w końcu nie umie zaplanować nikt. Eksperymentalne scenopisarstwo to jest właśnie teraźniejszość i  przyszłość  branży serialowej.


Tak na marginesie, nadal zastanawia mnie z jakiego powodu kultura masowa nie podchwyciła oryginalnego wątku Romea i Julii w jeszcze większym niż dotychczas stopniu. Dlaczego na ekranach japońskich kin nie pojawił się tani horror o parze zombie mszczących się na członkach swoich rodzin lub klątwie stopniowo dziesiątkującej ilość szczęśliwych małżeństw w Veronie? W sumie dziwne, że ani Dan Brown, ani żaden inny równie kreatywny pisarz nie stworzył powieści sensacyjnej, dowodzącej, że los wszystkich przedwcześnie zmarłych par łączy spisek. Podstarzały Robert Langdon całą prawdę odczytałby między wersami, słowami i klatkami filmu. Z kolejnego bestselleru wynikałoby, że ojciec Laurenty, tak naprawdę nie był milutkim franciszkaninem, lecz wysłannikiem Opus Dei. Za śmierć Wertera odpowiada nieobecny na jego pogrzebie duchowny, a Jack Dowson z Tytanica ginie, bo w rzeczywistości pływające drzwi  tonęły pod ciężarem artysty, Rose i….  agenta - klechy przyczepionego pod wodą do klamki, którego dobrze było widać kilka scen wcześniej.  Jak widać pole do popisu nad interpretacjami, reinterpretacjami motywu niespełnionej miłości w oparciu o ukochaną szekspirowską parkę jest naprawdę ogromne niezależnie od jego zakończenia. Ważne żeby było dużo brokatu, dużo wybuchów, pościgów i strzelanin.  Dużo.

wtorek, 2 września 2014

7.

W ciągu całego życia, co jakiś czas potykamy się o krawężnik.

To taki metaforyczny krawężnik w formie pytania o cel dalszego bytowania. Absurdalnie upierdliwy, bo z każdym rokiem zamiast wydawać się coraz mniejszym, rośnie. W przedszkolu i podstawówce sprawia wrażenie igraszki. Ot, nierówność terenu w formie kultowego pytania: “A co ty (Kasiu, Asiu, Marysiu...) będziesz robić w przyszłości?”, które robi nas w konia, powodując ciche podniecenie. Przecież możemy być kim chcemy. Połowa dziewcząt w grupie “Grzybki” będzie śpiewać na estradzie, reszta leczyć koty lub szyć sukienki.  Chłopcy z kolej pograją w piłkę za dużo pieniędzy lub posiedzą w komisariacie, za trochę mniej. Wszystko ustalone. Hajs się musi zgadzać.

W okresie około gimnazjalnym krawężnik rośnie i brzydnie. Przyjmuje formę zażenowanego pytania retorycznego “co z Ciebie wyrośnie?”. Niszczy czubki butów, drażniąc mamy. Ale to tylko mamy, one zawsze przesadzają.

A on rośnie i gdzieś w okolicach naboru na studia brutalnie podcina kolana, sprowadza na ziemię i robi wielkiego sińca pod okiem. I już wiadomo, że grupa “Grzybki” to wspomnienie z lat dziecinnych, piosenkarki idą na politologię lub socjologię (nie z pasji, a z braku pomysłu), panie weterynarz są daleko na liście rezerwowej, a te szyjące same nie wiedzą czy już ASP czy jeszcze historia sztuki. Piłkarze i policjanci stają się ekonomistami czy innymi nudziarzami, panuje ogólny marazm. Ale krawężnikowi to nie przeszkadza.

Są ludzie, którzy to lubią. Inni przyzwyczajają się do ciągłych potykań, kupują solidne buty, udają, że nie widzą. Są też Ci wrażliwi i niespełnieni, oni nie ukrywają poczucia porażki. Pogrążają się, regularnie kopiąc w beton, marząc o drogach bez ograniczeń. Najbardziej jednak lubię tych pretensjonalnie usadzających tyłek i moszczących się na twardej powierzchni, tych szeroko uśmiechniętych, trochę niepoważnych. “Pracuje, bo pracować trzeba, ale potem robię na drutach szaliki dla moich yorków.” lub “Tak po każdym ciężkim dniu w sądzie idę na salsę i taniec brzucha”. Jeszcze inny rzuca stanowisko szefa szefów po dwudziestu latach i otwiera klub dla zabawowych emerytów, a ten tam to uciekł z kancelarii, by rozkręcić kwiaciarnię z ofertą dla każdego typu par (trójkątów, kwadratów..).
Byle uciec od rutyny, zrobić coś poza schematem, wybiec poza ograniczenia.

Co robię ja? Zapisałam się na kurs na prawo jazdy. Jak mi idzie? Regularnie, dla dobra sprawy, rozjeżdżam krawężniki.